"Anioł" to w mojej prywatnej hierarchii najgorszy rodzaj kina – pusta i nadęta enuncjacja światopoglądowa autora, który nie potrafi pogodzić się z faktem, że jeden człowiek nigdy nie będzie
Przed wyjściem z pokoju zasłoń szczelnie rolety, na łóżko rzuć brudną czerwoną kapę, zamknij odrapane drzwi. Na zewnątrz czeka Senegal – dawna francuska kolonia, obecnie park rozrywki dla bogatych Europejczyków, gdzie kurs taksówką kosztuje grosze, a ciało na wyłączność – niewiele więcej. W filmie Koena Mortiera na żółtopomarańczowy piach, nierówne tynki i mahoniową skórę przechodniów padają światła neonów – czerwone, niebieskie, zielone. Jest jak na imprezie rave po mocnym dragu: pełne odrealnienie, sen miesza się z jawą, podłoga z sufitem, życie ze śmiercią. I w tej surrealistycznej Afryce Thierry – znany belgijski kolarz – wprowadza nas w arkana swojej filozofii: jeśli seks, to tylko z kobietą, którą naprawdę kochasz. Jeśli życie, to tylko w świetle jupiterów. Jeśli ciało, to tylko na sprzedaż. Słowa fruwają między bohaterami, lecą z offu, wdzierają się do snów. Stężenie artystowskiej pretensji rośnie z każdą minutą.
Z obrazami także nie jest dobrze. Przed pokazem na Warszawskim Festiwalu Filmowym reżyser pozwolił sobie na mały żarcik – poprosił widzów, żeby usiedli możliwie jak najdalej od ekranu, bo operator kręcił na głębokim rauszu i przeszarżował. I rzeczywiście, "Anioł" pełen jest dziwacznych kątów, nieuzasadnionych zbliżeń, obrotów kamery o 360 stopni. Fragmenty realistyczne, niemal paradokumentalne, przeplatają się z sennymi wizjami bohaterów. Thierry śni o śmierci i w swoich snach raz za razem, na kolejne wymyślne sposoby, popełnia samobójstwo. Ma to oczywiście jakieś uzasadnienie w fabule i konstrukcji postaci. Kariera kolarska Thierry'ego legła w gruzach – wyjazd z młodszym bratem do Dakaru ma być formą rekonwalescencji, oderwaniem od ciągłych starć z kolegami z drużyny sportowej. W pierwszej kolejności chodzi jednak o bezpieczną przystań do dawania sobie w żyłę – bez kontroli i bez wyrzutów sumienia. Belgowie snują się po mieście, biorą dragi, a z drugiej strony historii, po przeciwnych poboczach, snuje się Fae – piękna senegalska prostytutka. Drogi bohaterów krzyżują się w klubie nocnym African Queen, przy kolacji złożonej z nieświeżego burgera - Thierry kupuje ciało Fae, ale tylko po to, żeby się w nim od razu zakochać. Od teraz bogaty Belg i biedna Senegalka mogą razem przemierzać dakarską noc, oddawać się dialogowaniu i naprzemiennym napadom szału i współczucia.
Ciężar tego łażenia i pseudofilozoficznego gadania jest potężny, jakby Mortier ścigał się z Antonionim i Bergmanem, kto sprokuruje lepszy esej na temat ludzkiego wyobcowania. Pompatyczna, mroczna muzyka ilustruje w gruncie rzeczy banalną historię o uczuciu rodzącym się między ludźmi z dwóch odmiennych porządków kulturowych, a przede wszystkim – z przeciwległych kontinuów klasowych. Miłość Fae i Thierry'ego nie wychodzi poza czysto platoniczne budowanie wspólnych planów i długie rozmowy na plaży, w dyskotece, w ciemnych zaułkach. Stawką ma być odkrycie, że mimo oczywistych różnic, podstawowa, ogólnoludzka kondycja białego celebryty i czarnoskórej prostytutki jest w istocie taka sama: oboje dysponują wyłącznie swoimi ciałami. I oboje, żeby przeżyć, muszą te ciała sprzedawać: Thierry – na wyścigach i w mediach, Fae – w brudnych toaletach i hotelowych pokojach. On nie jest więc zwykłym sportowcem, ale maszyną, człowiekiem-rowerem. Ona to nie dziwka, lecz – jak sama o sobie mówi – gazela. Czy można sobie wyobrazić coś jednocześnie bardziej absurdalnego, nieprawdziwego i pretensjonalnego? A jeszcze cała ta filozofia kruchości i wspólnoty zostaje wypowiedziana na ekranie zupełnie otwarcie, bez zachowania choćby pozorów wizualnej subtelności.
"Anioł" to w mojej prywatnej hierarchii najgorszy rodzaj kina – pusta i nadęta enuncjacja światopoglądowa autora, który nie potrafi pogodzić się z faktem, że jeden człowiek nigdy nie będzie ekspertem od wszystkiego. Musi więc za wszelką cenę zrobić film "mocny i głęboki", wykorzystujący bombastyczne środki wyrazu, ostateczny w warstwie afektywno-symbolicznej i kompletnie bez dystansu – nieświadomy własnej śmieszności, zamykający Afrykę w pułapce przypisów do europejskich błahostek duchowych. Chcąc opowiedzieć o metafizyce miłości – uczuciu istniejącym ponad podziałami i poza materią – reżyser odziera swoje dzieło z najważniejszej zasady każdej metafizyki, czyli z tajemnicy. W jego filmie anielskie pozostaje wyłącznie ciało Fae – neony odbijające się w jej hebanowej skórze, wielkich oczach, srebrnej sukience. Cała reszta to gipsowe aniołki ze straganu, takie po dwa euro sztuka. Tańsza może być już tylko filmowa Afryka.
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu