Recenzja filmu

Anioł (2018)
Koen Mortier
Fatou N'Diaye
Vincent Rottiers

Ciała na sprzedaż

"Anioł" to w mojej prywatnej hierarchii najgorszy rodzaj kina – pusta i nadęta enuncjacja światopoglądowa autora, który nie potrafi pogodzić się z faktem, że jeden człowiek nigdy nie będzie
Przed wyjściem z pokoju zasłoń szczelnie rolety, na łóżko rzuć brudną czerwoną kapę, zamknij odrapane drzwi. Na zewnątrz czeka Senegal – dawna francuska kolonia, obecnie park rozrywki dla bogatych Europejczyków, gdzie kurs taksówką kosztuje grosze, a ciało na wyłączność – niewiele więcej. W filmie Koena Mortiera na żółtopomarańczowy piach, nierówne tynki i mahoniową skórę przechodniów padają światła neonów – czerwone, niebieskie, zielone. Jest jak na imprezie rave po mocnym dragu: pełne odrealnienie, sen miesza się z jawą, podłoga z sufitem, życie ze śmiercią. I w tej surrealistycznej Afryce Thierry – znany belgijski kolarz – wprowadza nas w arkana swojej filozofii: jeśli seks, to tylko z kobietą, którą naprawdę kochasz. Jeśli życie, to tylko w świetle jupiterów. Jeśli ciało, to tylko na sprzedaż. Słowa fruwają między bohaterami, lecą z offu, wdzierają się do snów. Stężenie artystowskiej pretensji rośnie z każdą minutą. 

Z obrazami także nie jest dobrze. Przed pokazem na Warszawskim Festiwalu Filmowym reżyser pozwolił sobie na mały żarcik – poprosił widzów, żeby usiedli możliwie jak najdalej od ekranu, bo operator kręcił na głębokim rauszu i przeszarżował. I rzeczywiście, "Anioł" pełen jest dziwacznych kątów, nieuzasadnionych zbliżeń, obrotów kamery o 360 stopni. Fragmenty realistyczne, niemal paradokumentalne, przeplatają się z sennymi wizjami bohaterów. Thierry śni o śmierci i w swoich snach raz za razem, na kolejne wymyślne sposoby, popełnia samobójstwo. Ma to oczywiście jakieś uzasadnienie w fabule i konstrukcji postaci. Kariera kolarska Thierry'ego legła w gruzach – wyjazd z młodszym bratem do Dakaru ma być formą rekonwalescencji, oderwaniem od ciągłych starć z kolegami z drużyny sportowej. W pierwszej kolejności chodzi jednak o bezpieczną przystań do dawania sobie w żyłę – bez kontroli i bez wyrzutów sumienia. Belgowie snują się po mieście, biorą dragi, a z drugiej strony historii, po przeciwnych poboczach, snuje się Fae – piękna senegalska prostytutka. Drogi bohaterów krzyżują się w klubie nocnym African Queen, przy kolacji złożonej z nieświeżego burgera - Thierry kupuje ciało Fae, ale tylko po to, żeby się w nim od razu zakochać. Od teraz bogaty Belg i biedna Senegalka mogą razem przemierzać dakarską noc, oddawać się dialogowaniu i naprzemiennym napadom szału i współczucia.

Ciężar tego łażenia i pseudofilozoficznego gadania jest potężny, jakby Mortier ścigał się z Antonionim i Bergmanem, kto sprokuruje lepszy esej na temat ludzkiego wyobcowania. Pompatyczna, mroczna muzyka ilustruje w gruncie rzeczy banalną historię o uczuciu rodzącym się między ludźmi z dwóch odmiennych porządków kulturowych, a przede wszystkim – z przeciwległych kontinuów klasowych. Miłość Fae i Thierry'ego nie wychodzi poza czysto platoniczne budowanie wspólnych planów i długie rozmowy na plaży, w dyskotece, w ciemnych zaułkach. Stawką ma być odkrycie, że mimo oczywistych różnic, podstawowa, ogólnoludzka kondycja białego celebryty i czarnoskórej prostytutki jest w istocie taka sama: oboje dysponują wyłącznie swoimi ciałami. I oboje, żeby przeżyć, muszą te ciała sprzedawać: Thierry – na wyścigach i w mediach, Fae – w brudnych toaletach i hotelowych pokojach. On nie jest więc zwykłym sportowcem, ale maszyną, człowiekiem-rowerem. Ona to nie dziwka, lecz – jak sama o sobie mówi – gazela. Czy można sobie wyobrazić coś jednocześnie bardziej absurdalnego, nieprawdziwego i pretensjonalnego? A jeszcze cała ta filozofia kruchości i wspólnoty zostaje wypowiedziana na ekranie zupełnie otwarcie, bez zachowania choćby pozorów wizualnej subtelności. 

"Anioł" to w mojej prywatnej hierarchii najgorszy rodzaj kina – pusta i nadęta enuncjacja światopoglądowa autora, który nie potrafi pogodzić się z faktem, że jeden człowiek nigdy nie będzie ekspertem od wszystkiego. Musi więc za wszelką cenę zrobić film "mocny i głęboki", wykorzystujący bombastyczne środki wyrazu, ostateczny w warstwie afektywno-symbolicznej i kompletnie bez dystansu – nieświadomy własnej śmieszności, zamykający Afrykę w pułapce przypisów do europejskich błahostek duchowych. Chcąc opowiedzieć o metafizyce miłości – uczuciu istniejącym ponad podziałami i poza materią – reżyser odziera swoje dzieło z najważniejszej zasady każdej metafizyki, czyli z tajemnicy. W jego filmie anielskie pozostaje wyłącznie ciało Fae – neony odbijające się w jej hebanowej skórze, wielkich oczach, srebrnej sukience. Cała reszta to gipsowe aniołki ze straganu, takie po dwa euro sztuka. Tańsza może być już tylko filmowa Afryka.
1 10
Moja ocena:
4
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones